Uwagi tłumacza: Starałem się jak najbardziej zachować styl oryginału z jego częstym używaniem „on”, „jego” w odniesieniu do ks. Tiso (nawet jeśli ks. Tiso nie jest wspominany w poprzedzających zdaniach), z jego mieszanką czasu przeszłego i teraźniejszego oraz używaniem wielkich liter.

Benesz – Edward, ówczesny prezydent tzw. Czechosłowacji.
Powiernictwo – odpowiednik ministerstwa dla Słowacji.
Partia Ludowa – dokładniej: Hlinkowa Słowacka Partia Ludowa, partia stojąca w okresie tzw. Czechosłowacji na gruncie autonomii dla Słowacji, w okresie niepodległości jedyna legalna partia.
Kubala – ostatni dowódca Hlinkowej Gwardii – organizacji paramilitarnej. Po wojnie skazany na śmierć. Wyrok wykonano.
Murín – Karol, osobisty sekretarz ks. Tiso za czasów jego prezydentury.
Sokol – Marcin, marszałek Sejmu Republiki Słowackiej.
Čatloš – Ferdynand, minister obrony Republiki Słowackiej. W sierpniu 1944 r. przeszedł na stronę czechosłowackich powstańców, po czym został wywieziony do Związku Radzieckiego. Później skazany w Bratysławie na kilka lat więzienia.
Manderl (Manderlak) – dom handlowy i mieszkalny, pierwszy w ogóle wysoki budynek w Bratysławie, który zaproponowali i zrealizowali w latach 1935-6 Christian Ludwig, Emerich Spitzer i Augustín Danielis dla bratysławskiego biznesmena i rzeźnika Rudolfa Manderli, który inspirował się rzeźniami w Chicago.

Dnia 15 kwietnia AD 1947 Sąd Narodowy wydał wyrok śmierci przez powieszenie wobec Józefa Tiso, pierwszego prezydenta Państwa Słowackiego. Mimo to, że od podobnego sądu i za danych okoliczności, kiedy wyrok był już z góry przewidziany przez Benesza, nie dało się niczego innego oczekiwać, cała Słowacja jednak się przeraziła. Została już tylko ostatnia nadzieja (a i ta podobna do brzytwy, której chwyta się tonący), że Benesz przestraszy się możliwych następstw i w ten sposób interwencje Watykanu, biskupów i amerykańskich Słowaków osiągną skutek. Po wydaniu wyroku, w przypadku odmowy prawa łaski, wyrok miał być wykonany w ciągu 48 godzin. Chyba nigdy w historii Słowacji nie było takiego nerwowego oczekiwania, nie było tylu modlitw wysłanych do nieba, jak w tamtym czasie. Na ulicach cicho debatowano o możliwości udzielenia łaski, jakby bano się własnego głosu. Każdy w sercu miał nadzieję na jakiś cud, na coś, co wyswobodziło by naszego drogiego pana Prezydenta od hańbiącej śmierci.

Nasze nadzieje, nasz optymizm zmniejszały się z każdą godziną, która upływała i przybliżała tę straszną chwilę, której nikt nie chciał sobie wyobrazić. 17 kwietnia rano, na święto św. Rudolfa, spieszyłem się po wykładzie do miasta, abym się dowiedział czegoś konkretnego, albowiem już mówiono, że prośba o łaskę została odrzucona. Nie chcieliśmy temu wierzyć, chociaż dobrze wiedzieliśmy, że to byłoby w stylu tych panów z rządu. W drodze z powrotem zatrzymałem się jeszcze u przyjaciela Rudolfa, aby złożyć mu życzenia i dowiedzieć się więcej o tym, jak się rzeczy mają. Atmosfera u przyjaciela była nienajlepsza, a kiedy jeden z jego kolegów mu życzył, żeby w jego imieniny pan Prezydent otrzymał prawo łaski, większość uroniła łzy, albowiem nadziei już nie było. Wróciłem około jedenastej, cały czas jeszcze wierząc w jakiś cud, nie chcąc przypuścić strasznego faktu, który miał się wydarzyć kilka godzin później. Poszedłem do swej celi, nieustale myśląc o sytuacji. Po chwili przyszedł do mnie przełożony, ojciec Wojciech, i mówi mi, że przed chwilą telefonowali z więzienia, że trzeba będzie dać ostatnie sakramenty umierającemu. Chodzi podobno o pana Prezydenta – mówi dalej – bowiem kazali podać nazwiska tych, którzy wchodziliby w grę. Mają wkrótce do nas zadzwonić. Mówił dalej, że podał nazwiska tych ojców: o. Józef Polák, o. Jan Chryzostom Klúčnik, o. Wojciech Rajner, o. Honoriusz Mihál i o. Hilary Párik. Potem się zebraliśmy, o Wojciech, o. Honoriusz i ja, u o. Wojciecha i rozmawialiśmy o tej sprawie, czekając na kolejny telefon. Ten nie pozwolil na siebie długo czekać. Po chwili już dzwonił i wszyscyśmy się postawili niemal na baczność. O. Wojciech chwycił za słuchawkę i odpowiedział krótkim: „Tak, dobrze.” Zawiesił słuchawkę i bardzo emocjonalnie przekazywał nam szczegóły, które już nie pozostawiały wątpliwości, że chodzi o pana Prezydenta. Mają nam jeszcze telefonować z siódemki (oddzial polityczny Bezpieczeństwa Narodowego przy powiernictwie spraw wewnętrznych) i powiedzieć, który z wyżej wymienionych ojców ma się zgłosić do więzienia. Ponoć około trzeciej wskazana osoba ma iść na bezpiekę do prezesa Ilčíka po pozwolenie na wejście do więzienia. Do więzienia ma przyjść około szóstej wieczorem i zostać tam całą noc aż do rana. Ma z sobą wziąć rzeczy potrzebne dla umierających.

Kiedy wysłuchaliśmy tej jobowej wiadomości, już wiedzieliśmy, że jego los jest przypieczętowany. Przy obiedzie nie mówiło się o niczym innym. Dziwiliśmy się, dlaczego dzwonią właśnie do nas, gdyż więzienie miało swego kapelana. Wyjaśniliśmy to sobie tak, że to była chyba prośba pana Prezydenta, gdyż o. Wojciech był jego zwyczajnym spowiednikiem przed opuszczeniem Słowacji. Faktycznie, około drugiej godziny dzwonili z siódemki. Z pięciu zaproponowanych ojców dopuszczono trzech: o. Wojciecha, przełożonego, o. Honoriusza, prefekta, i mnie. O. Józef i o. Chryzostom nie zostali na liście, prawdopodobnie dlatego, że w swoim czasie byli aktywni w Partii Ludowej. Kiedy się dowiedzieliśmy, gdzie na bezpiece ma się zgłosić ojciec, który pójdzie do więzienia, zeszliśmy się na poradę, kto ma iść. Przełożony o. Wojciech pytał się nas, czy chcemy iść. Kiedy potwierdziliśmy, zgodziliśmy się, że będziemy losować, gdyż przełożony nie chciał sam podjąć decyzji. Przełożony wziął trzy papierki, na każdy napisał imię ojca, papierki zawinął, włożył do czapki Solideo (która tak się nazywa, gdyż zdejmuje się nią tylko przed Najświętszym), a najmłodszy według wieku miał ciągnąć los. Był to o. Honoriusz. Wszyscy trzej oczekiwaliśmy w napięciu, czyje imię wyciągnie. Chwiejącą się ręką wyciągnął jeden papierek, przełożony go rozwinął i czyta: o. Hilary. Wydało mi się to niemożliwe i dla pewności sam wziąłem papierek do ręki i przeczytałem tam swe imię. O. Honoriusz też rzucił okiem, a o. Wojciech spytał się mnie jeszcze raz, czy podejmę się tego zadania. Wyraziłem się w tym sensie, że jestem gotów, ale nie czuję się powołany do godnego spełnienia tego zadania, i zaproponowałem ponownie, aby je przejął o. Wojciech, skoro on i tak był jego spowiednikiem. O. Wojciech jednak stwierdził, że tak się umówiliśmy i że dla klasztoru będzie lepiej, jeśli tam nie pójdzie jego przełożony. Ostatecznie stanęło na tym, jak wyznaczył los. O. Wojciech dał mi jeszcze kilka rad, jak mam się przygotować i co mam wziąć ze sobą, za co byłem mu bardzo wdzięczny, gdyż nie byłem w stanie myśleć spokojnie. Wtedy sobie przypomniałem, że o. Janda od jezuitów dawał ostatnie sakramenty Kubale i towarzyszył mu podczas ostatniej nocy. Dlatego poprosiłem przełożonego, czy nie mógłbym się go poradzić. Niezwłocznie poszedłem do jezuitów, gdzie znalazłem o. Jandę i powiedziałem mu, o co idzie. Pytałem się go, co mogę wziąć z sobą do więzienia, czy jest tam wszystko potrzebne, jakie są okoliczności egzekucji, abym podla tego wiedział, jak dać Ostatnie Namaszczenie. On mi na ostatnie pytanie nie mógł odpowiedzieć, gdyż udzielał sakramentu przy rozstrzelaniu, a w przypadku pana Prezydenta chodziło o powieszenie.

Około w pół do czwartej byłem na bezpiece, gdzie natychmiast zostałem poproszony do Ilčíka. Ten mi od razu powiedział, że mam towarzyszyć skazanemu na śmierć. Na początku próbował zataić nazwisko skazanego, ale po moich pytaniach, czy chodzi o księdza, czy też o świeckiego, powiedział mi otwarcie, że chodzi o Józefa Tiso. Wtedy spytałem go, czy ma pozwolenie na odprawianie mszy. Po pozytywnej odpowiedzi informowałem się dalej, czy będzie ją odprawiał w kaplicy albo w swojej celi, gdzie ją odprawiał codziennie. Zostałem zapewniony, że może odprawić w kaplicy. Potem poprosiłem o pozwolenie na książki, które chciałem wziąć ze sobą, na krzyż i oleje. Podobnie spytałem się go, czy może mi podpisać święte obrazki, jak to jest w zwyczaju. Ilčík był chyba luteraninem, gdyż mi mówił o świętym Bożym Ciele, które mam wziąć ze sobą, chociaż przedtem mówił, że jest pozwolenie na odprawianie mszy świętej, więc to było bezprzedmiotowe.

Kiedy mi podpisał pozwolenie na wejście do więzienia i napisał na nim, że mam być dopuszczony do egzekucji J. Tiso, podziękowałem mu i poszedłem do domu. Było słoneczne popołudnie, kilka białych obłoków leniwo ciągnęło nad Manderlom gdzieś ku Dunajowi. Na mieście było niezwyczajnie cicho. Ludzie dokądś spieszyli ze swymi troskami, rzadko można było usłyszeć śmiech, a ten – tak mi się wydawało – dźwięczał fałszywie. Z ciężkim sercem wracałem do domu. W głowie mieszało mi się wszystko, co usłyszałem na bezpiece, w duszy czułem strach, jak to wyjdzie, a cały czas coś mi mówiło, żebym zaczął krzyczeć na ludzi, aby coś zrobili, gdyż – Jezu Chryste! – mają nam powiesić Prezydenta. Kiedy pojawiła się plotka, że Niemcy zabrali pana Prezydenta, ilu słowackich żołnierzy chwyciło za broń przeciw jeszcze silnemu wojsku niemieckiemu, a teraz garstka czeskich żołnierzy i żandarmów, garstka luterańskich partyzantów chce nam zabić najlepszego Słowaka, którego kiedykolwiek nosiła słowacka ziemia, a nie dzieje się nic. Każdy jest jakby ogłuszony przez nieznaną siłę. Zderzając się z idącymi wokoło, jak półślepy, dotarłem do domu. Jeszcze stale wierciło się mi w głowie, że miałby się stać jakiś cud, bo przecież Pan Bóg nie może do tego dopuścić, że tyle modlitw, mszy świętych, próśb i ślubów za jego uwolnienie miałoby być daremnymi.

W domu przygotowałem sobie aktówkę, włożyłem do niej oleje święte, dwa krzyżyki, swój brewiarz, „Pobożne Akty Strzeliste”, „Naśladowanie Chrystusa”, rytuał i kilka obrazków z motywem głowy Matki Bożej z Piety Michała Anioła. Jako że miałem czuwać całą noc, poszedłem się odświeżyć pod prysznic i przebrać. Jeszcze raz przejrzałem rzeczy, dodałem do nich fioletową stułę i komżę, przejrzałem, czy mam swe dokumenty i z błogosławieństwem przełożonego wybrałem się na tę chyba najcięższą drogę mego życia.

Było około kwadrans po piątej, miałem jeszcze dość czasu. Wybrałem się pieszo, pieniądze wziąłem tylko na tramwaj tam i z powrotem. Od Manderla jechałem dwójką aż do sądu. Tam poszedłem w stronę kordonu wzmocnionych straży, ale stwierdziłem, że pozwolenie na wejście zostawiłem w drugim habicie. Wylegitymowałem się i strałem się wejść bez pozwolenia, gdyż nie chciało mi się już wracać, a przecież moje nazwisko musieli mieć zapisane. Powiedzieli, że nie mają (chociaż mieli) i nie chcieli mnie wpuścić. Nie pozostało mi nic innego, jak zadzwonic do domu. Jeszcze szczęście, że miałem dwie korony na drogę powrotną. Dzwoniłem z pobliskiego sklepu, a za około kwadrans przyjechał o. Benedykt, który przyniósł mi pozwolenie i jeszcze kilka świętych obrazków do podpisania.

Potem mnie wpuścili bez problemów i sam w całej przestrzeni przed budynkiem sądu kroczyłem do wejścia do więzienia. Kiedy przechodziłem przez wejście do pałacu sprawiedliwości, wyszedł z pałacu młodzieniec, zapewne prawnik, który podszedł do mnie i spytał się , dokąd idę. Kiedy odpowiedziałem, że idę do więzienia, powiedział mi smutnym głosem, że chyba idę do naszego pana Prezydenta. Zaczął narzekać na niesprawiedliwość i na luterańską nienawiść, ja jednak byłem ostrożny i wymijająco powiedziałem mu, że Boża Opatrzność wszystkim rządzi dla naszego dobra. Potem mnie poprowadził koło prawego rogu do wejścia do więzienia. Po lewej stronie była budowa, teraz opuszczona, tylko jedno dziecko, szczęśliwe w swej nieświadomości, bawiło się spokojnie w błocie przy jednym słupie stojącym w szerokiej jamie, do której wciekała bez przerwy woda z otwartego kranu prowizorycznej instalacji wodnej, mającej chyba służyć murarzom do przygotowywania cementu. Ten obraz, ograniczony biało świecącymi latarniami na niebieskim tle niezmiennego horyzontu, utkwił mi na zawsze w pamięci. W ciszy podkreślanej głuchym echem naszych kroków i zanikającym szumem cieczącej wody, doszliśmy przed wejście do więzienia. Mój towarzysz wyjaśnił mi, że on mieszka wraz z siostrą w więzieniu, albowiem ona tu pracuje. Kiedy znowu się legitymowałem i pokazałem pozwolenie, strażnicy wprowadzili nas do środka, gdzie mój towarzysz się ze mną pożegnał. Przyszliśmy na podwórze, gdzie zatrzymaliśmy się przed żelazną bramą pomalowaną na zielono, na której błyszczały dziwnie skomplikowane zamki. Tu strażnicy zadzwonili, otworzyło się małe szklane okno, za którym ukazało się ludzkie oko, jakiś głos z wewnątrz coś zakrzyczał, ozwał się dźwięk kluczy w zamkach, a brama powoli się otworzyła. Kiedy wszedłem do środka, zewnętrzni strażnicy zostali na zewnątrz, a wewnętrzni natychmiast poprowadzili mnie do dowódcy więzienia. Trzeba było jeszcze otworzyć jedną kratę, grubą jak ręka dziecka, wstąpić po 7-8 schodach na szeroki korytarz i bodaj trzecie drzwi w lewo nosiły napis: Dowódca. Moi przewodnicy zastukali do drzwi, drzwi się otworzyły, a mnie ukazało się pomieszczenie. Naprzeciw drzwi było okno, plecami do okna wysoki mężczyzna w mundurze oficera żandarmerii siedział za stołem, na którym leżało kilka akt. Kiedy tylko mnie zobaczył, wstał i obchodząc stół podszedł do mnie i podał mi rękę. Ostro wyróżniał się na jasnym tle, tak że musiałem zmrużyć oczy, abym zobaczył jego twarz. Kiedy się nawzajem przedstawiliśmy, zaczął mówić, zwracając mi uwagę na ciężkie zadanie, jakie mnie czeka. Zwróciłem mu uwagę, że Ilčík już mi wyjaśnił, o co idzie. On jeszcze potwierdził, że zostanę całą noc i będę obecny przy egzekucji. Dostanę też kolację i mam powiedzieć, co sobie na nią życzę. Kolacji odmówiłem, o jedzeniu w ogóle nie myślałem, ale poprosiłem, aby kaplica była gotowa na w pół do czwartej, skoro egzekucja miała być krótko po piątej. Potem mi przeglądnął aktówkę, usprawiedliwiając się, że jest to przepisana formalność. Mnie się nie dotknął, jedynie skontrolował, czy nie mam jakiejś broni w kieszeni. Potem mi oznajmił, że Józef Tiso jest teraz w sąsiednim pomieszczeniu w rozmównicy, gdzie jest obecna jego rodzina, i się spytał, czy chcę iść zaraz do niego albo poczekać na odejście rodziny, która już wkrótce będzie się żegnać, gdyż ma pozwolenie do szóstej godziny. Spojrzałem na zegarek i widziałem, że była za kwadrans szósta. Poprosiłem, abym natychmiast mógł się z nim widzieć, abym był obecny przy pożegnaniu, gdyż pomyślałem sobie, że w ten sposób przynajmniej ta bolesna chwila się skróci.

Moi dwaj przewodnicy, którzy stali za mną, razem z dowódcą odprowadzili mnie do sąsiedniego pomieszczenia. Dowódca zapukał i szeroko otworzył drzwi. Drzwi sią otwierały do wewnątrz i objawiły mi ciekawy widok. Mój wzrok padł natychmiast na pana Prezydenta, który siedział przy stole umieszczonym przy prawej ścianie, między oknem a skrzynią, która też stała przy ścianie blisko drzwi. Aż do tej chwili wykonywałem wszystko jak maszyna, automat, bez uczuć, ciężko rozmyślając i w żaden sposób nie mogąc się pogodzić z okrutną rzeczywistością. W tej chwili jednak ujrzał mnie pan Prezydent i szeroko się uśmiechając podszedł do mnie podając mi rękę. W tej chwili cały ciężar spadł mi z serca, a ja byłem tak zdziwiony tym nowym uczuciem, że na jego radosne pozdrowienie niewyraźnie powiedziałem coś, co miało być podziękowaniem i przedstawieniem się.

Pamiętam, jak, miło się uśmiechając, mi mówi: „Witajcie, ojcze. To miło, że ojciec przyszedł. Ja się ojcu chyba nie muszę przedstawiać, mnie znacie. Ja jednak nie pamiętam, żebyśmy się kiedykolwiek spotkali...” Wtedy już wziął swój taboret, który był jedynym wolnym, i zaproponował, abym na nim usiadł. Wtedy wstał jego siostrzeniec i podał mi swój taboret. Wtedy wstali wszyscy obecni i przedstawili się, z czego zrozumiałem jedynie nazwisko pana Dobiásza, gdyż je już znałem. „Usiądźcie między nami – mówi dalej pan Prezydent. – Ja właśnie podpisuję zdjęcia i obrazki.” Nastała cisza; oczekiwali, że coś powiem. Szukając rozpaczliwie, co powiedzieć, przypomniałem sobie, że już się spotkaliśmy w Pradze, kiedy byłem jeszcze w nowicjacie, a on odprawiał u nas mszę świętą. Potem jeszcze raz w Topolczankach, gdzie mu raz służyłem do mszy, kiedy byłem tam na kwesturze, gdyż pan sekretarz Murín był gdzieś na polowaniu, i dlatego nie miał ministranta. Jeszcze dzisiaj pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy. On się zaśmiał. Potem jeszcze sobie przypomniałem, jak przed rokiem z jego siostrą Józefą o dziewiątej rano czekaliśmy w oknie pustej sali sądowej na jego spacer, jak mu machaliśmy, a on na to odpowiedział skłonieniem głowy, po czym dozorca się zaczął rozglądać, odkąd to machają, ale nas nie spostrzegł.

Potem słowa się ujął pan Prezydent i nawiązał do rozmowy, którą prowadzili przed moim przybyciem. Mówił: „Właśnie mówiliśmy o Arabach. Pytali mnie, czy mam co jeść, skoro zakazali mi przyjmować paczki, a ja nie znoszę więziennego jedzenia. Odpowiedziałem, że tam w celi mam jeszcze różne rzeczy. Arabowie bowiem, kiedy długo wędrują po pustyni nie mają wody i jedzenia, jednak zachowują sobie garść daktylów i trochę wody, których nie dotykają, choćby mieli umrzeć od głodu albo z pragnienia, albowiem to im dodaje siły, jeśli wiedzą, że sytuacja jeszcze nie jest rozpaczliwa, że jeszcze mają jakieś zapasy.” Jedna z sióstr mi powiedziała, że pan Prezydent – Józek, jak to ona powiedziała – lubi owoce i o to go pytali, gdyż szwagier pan Dobiáš mu przyniósł pomarańcze, ale tych nie pozwolili mu oddać. Ja wiedziałem o tym. Powiedziały mi o tym siostry ze szpitala przed kilkoma tygodniami. Sam szukałem na mieście pomarańczy dla niego.

W rozmównicy był pan Dobiáš z synem i córką, pani Turčekowa i pani Turekowa, siostry pana Prezydenta, oraz ich mężowie. Oprócz tego byli tam dwaj dozorcy, sympatyczni młodzieńcy. Czasami przychodził jeszcze jeden dozorca, luteranin, przed którym nie wyrażali się swobodnie i rozmowa się przerywała.

Kiedy wspomniany dozorca odszedł, pan Prezydent powiedział, że tym dwóm możemy ufać i swobodnie rozmawiać, bo to są nasi chłopcy. Na to dozorcy dumnie podnieśli głowy i na pewno byli zadawoleni z takiego uznania. Wtedy pan Prezydent powiedział, abym sobie zapamiętał te dwie myśli, zasady, które chce przekazać narodowi słowackiemu: Aby był zjednoczony w wierności zasadzie „Za Boga, za naród” i żeby się bronił przed bolszewizmem.

Wtedy znowu przyszedł ten luteranin i pytał się pana Prezydenta, co będzie jeść na kolację. On jednak odmówił i powiedział, żeby przynieśli kolację tylko mnie. Ja też odmówiłem i wtedy on znowu nalegał z cyniczną uwagą, że to jest ostatnia kolacja. Wtedy mu pan Prezydent ze spokojem, ale też zdecydowanie, odpowiedział, że my katolicy nie przygotowujemy się na śmierć jak amerykańscy gangsterzy. Potem już nie nalegał i odszedł. W międzyczasie zaczęto rozmawiać o więziennym podwórku, przy czym niektórzy obecni, pan Dobiáš, siostra pana Prezydenta i on sam stwierdzili, że je bardzo dobrze poznają, gdyż codziennie przez nie przechodzili. To była chyba jedyna szczęśliwa chwila w ich więziennym życiu, gdyż tam się wszyscy spotkali. Przy spacerach mogło się też palić. Po chwili siostra pana Prezydenta zaczęła wycierać sobie oczy i cichutko płakać. Ja ją pocieszałem, jak się dało, wskazując na wolę Pana Boga i prosząc ją, aby nie robiła tych chwil jeszcze trudniejszymi. Kiedy się jeszcze głośniej rozpłakała, próbowałem pocieszyć ją tym, że śmierć dla dobrego chrześcijanina jest właściwie wstępem do wiecznego żywota, radosnego, spokojnego, który kładzie kres ziemskim troskom. Pan prezydent jednak usłyszał jej płacz i sam też ją pocieszał tym, że śmierć dla chrześcijanina jest tylko przejściem z jednego życia do drugiego, że mu to przypomina odejście z jednego hotela do drugiego, ale bez porównania lepszego. Ja wtedy sobie przypomniałem, że ta myśl jest też wyrażona w prefacji za zmarłych, gdzie się mówi dosłownie: „vita mutatur, non tollitur, et dissoluta terrestris hujus incolatus domo, aeterna in caelis habitatio comparatur”. Aby odwrócić uwagę od niego, wspomniałem, jak mnie pewni narzeczeni, którym miałem dawać ślub, prosili, abym im przy mszy zaśpiewał tę prefację, gdyż jest najpiękniejsza ze wszystkich.

Wtedy przyszedł jak na zawołanie ten nieprzyjemny dozorca i oznajmił, że przynieśli pomarańcze. Spytał się, czy chce. On odmówił. Ale dozorca przypomniał, że chciał sobie wziąć te, które przyniósł pan Dobiáš. Wtedy Dobiáš wyciągnął z kieszeni trzy piękne, wielkie pomarańcze.

„Tak – powiedział pan Prezydent. – Te bym wziął, gdyż były dane z miłości, ale tych mi nie pozwoliliście wziąć. A wy mi ich nie dajecie z miłości, tych nie chcę. Mnie nie chodziło o jedzenie, mnie chodziło o to, że mi je dała rodzina, aby mi sprawiła radość. Ale pan tego nie zrozumie.” Stwierdził to z pewną goryczą w głosie i odwrócił się, już więcej na niego nie spoglądając. Jako że wiedziałem, że pan Prezydent lubi owoce, poprosiłem dozorcę, aby mi przyniósł trzy pomarańcze. Ten się odwrócił i po chwili był z powrotem z trzema pomarańczami, które mi dał z radością. Wtedy poprosilem pana Dobiásza, aby mi dał swoje trzy pomarańcze. Ten mi je dał z wahaniem, gdyż jego pomarańcze były piekniejsze, były specjalnie wybrane. Kiedy je dostałem, dałem je dozorcy i powiedziałem, żeby je odniósł. Kiedy je odnosił, pan Dobiáš nie wytrzymał i mu powiedział, żeby ich nie jedli, gdyż mogą być zatrute. Wiedzieliśmy bowiem, że dlatego ich mu nie pozwolili dać, gdyż obawiali się, że mogą być zatrute. Wtedy siostra pana Prezydenta powiedziała, że jak oni mogą sobie coś podobnego myśleć, kiedy my byśmy za niego dali życie, abyśmy go zachowali, a nie że byśmy go jeszcze chceli sami zamordować. Kiedy potem te pomarańcze, które dostałem od administracji więzienia, oddałem panu Dobiászowi, wskazując ręką, żeby je zaproponował panu Prezydentowi, ten ostatni się do mnie uśmiechnął z wdzięcznością i przyjął je bez wahania. Zaraz mi jedną zaproponował, ale ja mu podziękowałem, mówiąc że są dla niego. „Tak przynajmniej się podzielimy po połowie, po bratersku.” Na to już musiałem się zgodzić. Kiedy ją obrał ze skóry, zaproponował mi połowę, którą przyjąłem z wdzięcznością. Potem zebrał skórki ze stołu, wstał i chciał je odnieść do kosza. Kiedy zrozumieliśmy, co chce zrobić, powstaliśmy, żeby zrobić to samemu. Wtedy pan Dobiáš powiedział, żeby to zostawił, że to jest zbyteczne. Pan Prezydent jednak odpowiedział spokojnie, że zawsze trzeba dbać o porządek.

Wtedy znowu wszedł dozorca i zwrócił uwagę na to, że już jest czas zakończyć wizytę. Rodzina znowu się rozpłakała, a niektórzy prosili, żeby mogli jeszcze zostać. Wtedy pan Prezydent powiedział, że trzeba, aby poszli do domu, gdyż Józefka będzie się martwić, dlaczego nie złożyli jej dzisiaj wizyty w szpitalu, a mogłaby przeczuć, że coś się dzieje, a on sobie nie życzył, żeby się dowiedziała teraz o egzekucji, aby jej stan się nie pogorszył. Wtedy wszyscy powstaliśmy, a rodzina zaczęła się z nim żegnać. Była to wzruszająca scena, dla mnie wręcz żenująca, gdyż stale chcieli znowu go objąć i ucałować. Aby skrócić te bolesne chwile, kiedy już go wszyscy objęli, poprosiłem go, aby nam dał błogosławieństwo, obecnym, rodzinie i całemu narodowi słowackiemu. Wtedy on w swej pokorze pyta mnie, czy może dać błogosławieństwo własnymi słowami, czy też zwyczajną krótką formułą. Ja oczywiście zgodziłem się na to pierwsze. Wtedy on po łacinie z podziwu godną gotowością, kiedyśmy wszyscy klęczeli, prosił w swym błogosławieństwie Boga Wszechmogącego, aby chronił tę rodzinę (po łacinie ten wyraz ma znaczenie także większych społeczeństw, a więc też narodu) od wszelkigo złego, aby jej dał dość siły i łaski, aby mogła kroczyć po drodze zbawienia, aby była zjednoczona i wytrwała w wierności Bożemu prawu. Kiedy się podnieśliśmy, jeszcze raz prosił, aby się nie przezdradzili przed Józefką, którą ze wszystkich sióstr chyba najbardziej kochał, i która z miłości do niego zachorowała, kiedy przed końcem procesu jej nie pozwolili posyłać mu paczek i przynosić mu świeżego mleka, jego umiłowanego napoju. Kazał jeszcze pozdrowić swoją mamę. To był jedyny moment, w którym dało się poczuć jego wzruszenie, gdyż to słowo nie wypowiedział na raz. Potem już dozorcy otworzyli drzwi i wszyscy wyszliśmy na korytarz. Tam jeszcze raz wszyscy go gorzko płacząc objęli, on jednak był spokojny i nie płakał. Tylko w nocy stwierdziłem, że miał trochę wilgotne oczy, ale łza mu się z oka nie uroniła. To był jedyny znak wzruszenia, jaki na nim widziałem.

Kiedy widziałem, że znowu wszyscy chcą się z nim obejmować – a wszyscy z jego rodziny głośno płakali – wziąlem pana Prezydenta pod pachę i odprowadziłem go na koniec korytarza, gdzie zatrzymaliśmy się przed zamkniętymi drzwiami. Tam jeszcze raz się odwrócił i po raz ostatni pomachał rodzinie. Wszyscy mu machali w odpowiedzi, gorzko płacząc. Po chwili nasi przewodnicy otworzyli drzwi i poprowadzili nas na piętro, gdzie znowu zatrzymaliśmy się przed zamkniętymi drzwiami. Poczekaliśmy, odpoczywając, dopóki ich straż nie otworzyła. Pan Prezydent powiedział: „Zmęczy się człowiek, zanim wejdzie na trzecie piętro. Ojciec nie jest zmęczony?” „Księże, nie o mnie chodzi – odpowiedziałem. – Ale to jest męczące dla księdza.” „Ja jestem do tego codziennie przyzwyczajony, a lubię spacerować.” Weszliśmy na szeroki, ciemny korytarz. Mniej więcej w środku jego długości były otwarte drzwi celi, odkąd płynęło trochę światła. Naprzeciw tej celi przy ścianie stała drewniana ławka dla trzech osób. Pan Prezydent rzeźko poprowadził mnie do otwartych drzwi celi, z której wychodziło światło. Była to jego cela. Zauważyłem wizytówkę na drzwiach. Było tam napisane na kawałku papieru: Dr. Józef Tiso, więzień sądu ludowego nr 1. Na drewnianej deseczce ze szkatułki zapałek było napisane: Dozwolone leżeć. Cela była oświetlona żarówką zawieszoną wysoko, tak że małe pomieszczenie było wystarczająco oświetlone. Naprzeciw drzwi, na wysokości około 250 cm było prostokątne okno, przepuszczające jeszcze nieco dziennego światła. Było wysokie na około 60 cm, a długie na okolo metr. Myślę, że nie ma potrzeby opisywać urządzenia celi, która w przyszłości bedzie często fotografowana i prawdopodobnie zamieniona w muzeum. Łóżko po lewej stronie było spuszczone, gdyż pan Prezydent miał pozwolenie na kładzenie się w dzień, którego prawdopodobnie inni więźniowie nie mieli. Łóżko było posłane po wojskowemu. Koce przy poduszce były wyrównane. Pod oknem w lewym kącie leżała na poły otwarta mała paczka, z którego sterczała tabliczka czekolady, kilka sucharów i kawałki papieru. Wprost pod oknem była większa drewniana szafka nocna, która mu posłużyła później jako stołek. W prawym kącie stała jedna pusta butelka i jedna rozpoczęta butelka z winem mszalnym. Obok leżał kufer z ołtarzem polowym, ornatem i innymi rzeczami potrzebnymi do mszy świętej, którą pan Prezydent odprawiał codziennie w swej celi, o ile miał na to pozwolenie. Koło głowy łóżka były zamocowane w ścianie dwie deski – jedna wyżej, około 70 cm długa, która służyła za stolik i dała się, podobnie jak łóżko, złożyć do ściany, druga – niżej, trochę krótsza, która służyła do siedzenia. Przy drzwiach w rogu była toaleta z wodą.

Natychmiast jak weszliśmy, pan Prezydent mi z uśmiechem oznajmił: „Tu jest mój salon i moja pracownia. Proszę usiąść.” Przy tym wskazał na taboret, a kiedy się wahałem, powiedział, że i on ma taboret i przyciągnął do siebie drewnianą szafkę i zaraz na niej usiadł. Mimo że mówiłem, że jestem młodszy, że lepiej będzie, jeśli to ja siądę na szafce, zdecydowanym głosem powiedział, że jestem jego gościem i dlatego muszę siedzieć na taborecie. Potem jeszcze dowcipnie przeprosił za bałagan, mówiąc że „nie jesteśmy tutaj urządzeni dla gości”.

Kiedy usiedliśmy, zacząłem zwracać uwagę na urządzenie celi; pan Prezydent mi wyjaśniał znaczenie urządzenia. Na przykład pokazał mi, jak złożyć łóżko, aby mogło być przymocowane do ściany. Wyjaśnił mi, że ma pozwolenie kłaść się w wolnym czasie, gdyż zaczęły mu puchnąć nogi. Lekarz więzienny załatwił to dla niego. Na stoliku odprawia każdego ranka mszę świętą, a po nim odprawia prałat Ferjenčík z Rużomberku, który ponoć ma celę na tym samym korytarzu – ostatnią na prawo. Wino mszalne mu przynoszą siostry ze szpitala, tak samo jak hostie, które miał w ozdobnym papierze z wizerunkiem św. Józefa, który mi dał później na pamiątkę. Nad stolikiem miał zawieszony perłowy krzyżyk, przy którym odmawiał drogę krzyżową. Nad krzyżykiem miał powieszony różaniec święty, prosty, czarny, który mu pożyczył Murín, który był więziony razem z nim, gdyż jego różaniec się zgubił gdzieś w więzieniu lub w obozie. Ten różaniec miałem mu oddać, co też uczyniłem. Jeszcze wyżej była powieszona półka na książki, gdzie pan Prezydent miał kilka książek, głównie duchowych: „Medytacje” Prochádzki, „Pobożne akty strzeliste”, pozostałe części brewiarza itd. Miał też tam swe zapiski i papier.

Na początku mówił mi o swym codziennym życiu, o porządku dziennym, o jedzeniu. O plusach tego wszystkiego. Żartobliwie powiedział, że ma się całkiem dobrze, stosunkowo lepiej niż inni więźniowie, gdyż ma dodatkowe koce. W pomieszczeniu nie było zimno. Grzeją, czasami aż za dużo. W celach jest centralne ogrzewanie.

Zaraz na początku spytał się mnie, co będziemy robić. Ja zaproponowałem, abyśmy postępowali według jego codziennego programu. Wyspowiadać się chciał później, dopiero po pożegnaniu swych obrońców, którzy mieli akurat proces z Filkornem, a co miało się przedłużyć. Nie chciał, żeby przeszkadzano w czasie spowiedzi. Ja się oczywiście zgodziłem i powiedziałem, że muszę jeszcze dokończyć brewiarz. Swoją aktówkę położyłem na jego łóżko, wstałem i wyciągnąłem swój brewiarz. On wziął różaniec i też zaczął się modlić, lekko zgarbiony i zmęczony na niewygodnym stoliku nocnym. Drzwi były otwarte, a światło z naszego pokoju padało na korytarz, gdzie na ławeczce siedziało dwóch „naszych” dozorców, tak samo zgarbionych, opierających się łokciami o kolana i trzymających w dłoniach modlitewniki, z których się modlili. Ciężka cisza zapadła na tym piętrze śmierci, na którym już wiele osób przygotowywało się do niechcianego odejścia z tego świata. Na tym piętrze przebywali z reguły więźniowie polityczni, między innymi gen. Hoffle i były niemiecki ambasador w Bratysławie Ludin – na obydwu później wykonano wyrok śmierci. Kiedy później spojrzałem do ich celi przez judasza, obaj spokojnie spali.

Po chwili skończyłem brewiarz. Miałem do odmówienia tylko ostatnią część, modlitwę wieczorną, zwaną completorium. W międzyczasie pan Prezydent też skończył. Chwilę siedzieliśmy bez słów, a potem pan Przydent zaczął opowiadać mi o swoim odejściu ze Słowacji, o pobycie w amerykańskim obozie, o łaskawej troskliwości ojców kapucynów w Altötting, gdzie codziennie odprawiał mszę świętą w celi św. Konrada z Parzham, którego żywot znowu przeczytał i którego bardzo polubił. Często rozmyślał przed ołtarzem Matki Bożej, przed którym i św. Konrad spędził wiele godzin. Przełożeni klasztoru byli dla niego i dla pozostałych bardzo łaskawi, a kiedy się dostał do amerykańskiego obozu, podarowali mu ołtarzyk polowy z wszystkim co potrzeba do odprawiania mszy świętej. To była jedna z przyczyn, dlaczego poprosił o kapucyna jako spowiednika, gdyż chciał zwrócić te rzeczy kapucynom, skoro już ich nie będzie potrzebować. Już to załatwił z administracją więzienia, ale jeszcze Ferjenčík odprawia msze, więc na razie rzeczy zostaną u niego. Jego proces ma się lada dzień rozpocząć, tak że potem, kiedy ani on nie będzie potrzebował rzeczy, administracja więzienia je nam zwróci. Drugą przyczyną był fakt, że salezjanie, którzy są kapelanami więziennymi, już są bardzo podejrzewani, więc myślał, że będzie lepiej, jako że my (kapucyni) mamy jeszcze czysty rachunek.

Potem opowiadał o tym, że miał zamiar postawić kapucynom w Holiczu kościół i klasztor ku czci św. Konrada, dlatego że, kiedy opuszczał Słowację, był gościem u kapucynów, którzy byli tam częściowo ewakuowani w jednej szkole przed nadejściem frontu. Gdyby wypadki były się potoczyły inaczej, to miała być pierwsza rzecz do załatwienia, a tak pozostaje tylko pragnienie. W tym celu pozostawił na obczyźnie część złotego skarbu, o którego położeniu wie też jego osobisty sekretarz Karol Murín, który wie o wszystkim i który ma się postarać o to, żeby to życzenie zostało spełnione, a gdyby to nie było możliwe, aby te rzeczy zostały użyte na rzecz kapucynów na Słowacji. Ja wtrąciłem, że na to nie zasługujemy, on jednak powiedział, że tak jest w porządku, żebym się rozmówił z Karolem, aby można było dać rzeczy do porządku. Powiedział mi też, że te rzeczy są ukryte w jednym klasztorze za granicą i że tylko ojciec prowincjał i o. gwardian wiedzą o schowku. Składali je tam razem z Karolem.

Potem pan Prezydent zaproponował, że moglibyśmy razem odmówić te modlitwy, które zwykł odmawiać codziennie: wszystkie trzy części różańca świętego i cztery litanie: do Serca Jezusowego, do Imienia Jezus, loretańską i do św. Józefa.

Zaczęliśmy więc klęcząc odmawiać tajemnice radosne. Zwróciłem uwagę na to, że był skupiony przy modlitwie, że jego głos był równy, że spoglądając na krzyżyk wymawiał Pozdrowienie Anielskie, którym kiedyś anioł oznajmował Niepokalanej przyjście Syna Bożego na świat. Po ostatniej zdrowaśce pomogłem mu wstać i zaproponowałem, abyśmy się modlili siedząc, jako że widziałem, jaki był wyczerpany.

Potem chwilę siedzieliśmy bez słowa. W ciszy, która nastała, słychać było dźwięk kluczy w zamku. Przyszli nam oznajmić, że w rozmównicy czekają jego obrońcy, aby się z nim pożegnać. Pan Prezydent wtedy zszedł na dół w towarzystwie straży, a ja zostałem sam z „naszymi” dwoma dozorcami. Oni weszli do środka i pokazali mi swe nowe modlitewniki, które kupili specjalnie po to, aby pan Prezydent się w nich podpisał. Potem chwilę rozmawialiśmy o nim, przy czym wspominali, że jego jest bardzo szkoda, że będzie go brakować słowackiemu narodowi, że drugiego takiego syna naród słowacki już chyba mieć nie będzie. Mówili, że oddaliby za niego życie, ale sami są pod kontrolą partyzantów, więc nic nie da się zrobić. Są podobno tacy, którzy by go chcieli wyswobodzić, ale nie znalazła się żadna okazja. Ja się dziwiłem, że rozmawiają tak otwarcie ze mną, którego nigdy przedtem nie widzieli, i nie mogą wiedzieć, co jestem za człowiek. Wskazywałem na Bożą Opatrzność, która potrafi wszystkie rzeczy urządzić tak, aby to wszystkim służyło. Bóg sam wie najlepiej, co jest dla nas dobre. Mimo iż myśl o jego bliskim końcu przywodziła mnie na kraj rozpaczy, mimo iż sam nie potrafiłem pogodzić się ze stanem rzeczy, sam się dziwiłem, że tak spokojnie potrafię o tym mówić. Jako że pan Prezydent dłuższą chwilę nie przychodził, poszedłem przejść się po korytarzu i trochę wyciągnąć nogi, zmęczone od siedzenia. Przy tym czasem spojrzałem do cel więźniów politycznych, którzy odpoczywali bez ruchu na swych twardych łóźkach – niektórzy może myśląc o dzisiejszym poranku, niektórzy może modląc się za tego, który – jak już wiedzieli – tego ranka miał przez tak straszną śmierć odejść do wieczności. Potom poszedłem umyć sobie ręce w łazience. Kiedy wróciłem do celi pana Prezydenta, po chwili było już słychać dźwięk kluczy, który działał na mnie bardzo nieprzyjemnie. Wydawało się, że dozorcy już są do tego przyzwyczajeni. Nie trwało długo, kiedy pan Prezydent wkroczył rzeźko do oświetlonego prostokąta drzwi, a pierwszymi jego słowami były: „Biedni więźniowie. Dzisiaj mają niespokojną noc i chyba się nie wyśpią. Stale się tu chodzi, otwiera, zamyka, puka – chyba nie zamkną oczu!”

W duchu go podziwiałem. Ten człowiek nie myśli o sobie. Rano ma się tak brutalnie zakończyć jego życie, a on myśli o tym, że może się ktoś zbudził i będzie mieć niespokojną noc! Przedziwne. A jego noc! Jego ostatnia! Czy jest spokojna? Jeden z dozorców jakby mi czytał myśli, bo zwrócił się do Prezydenta: „A ksiądz doktor taki spokojny, a przecież...” Nie dokończył zdania, gdyż sobie uświadomił, że by musiał wymówić to straszne słowo: śmierć, które się tak konkretnie i groźnie rysowało w myśli każdego z nas. On jednak spokojnie odpowiedział: „To jest dziwne. Nawet moi obrońcy się dziwili, że jestem taki spokojny. Sam się dziwię, że natura nie odczuwa żadnego niepokoju przy takiej perspektywie. Nie wiem, nie potrafię sobie tego wyjaśnić, ale nie czuję żadnych emocji.”

„Ale będzie Was szkoda” – mówi otwarcie jeden dozorca, robiąc aluzję do jego odejścia spośród nas.

„Ale co, jaka szkoda? Przecież już jestem stary, mom ponad sześćdziesiąt lat, moi koledzy ze szkoły są już wszyscy tam – mówi ze spokojem pan Prezydent. – Już nie potrafię tak pracować, a Opatrzność informuje mnie, że już jest czas odejść. Nogi mi już puchną. Już bym nie mógł nic dobrego zrobić dla narodu. Jeśli Pan Bóg by kogoś potrzebował, to z tych kamieni może stworzyć synów Abrahamowych. Więc jaka szkoda? Przecież się ktoś znajdzie, kto to po mnie przejmie; młodszy i lepszy.”

Ja nie wychodziłem z podziwu. Co mnie najbardziej w nim dziwiło, to nie był jego pokój, równowaga ducha, odwaga i pogodzenie się z Bożą wolą, ale jego pokora. Na to jeszcze dozorcy powiedzieli: „No ale, tak odejść...” Potem już jednak zostawili nas samych i usiedli na ławeczce naprzeciw otwartych drzwi i cicho rozmawiali. „No tak, teraz będziemy mieć spokój – powiedział pan Prezydent. – Moglibyśmy przystąpić do świętej spowiedzi. Jeszcze trochę się przygotuję. Chciałbym odbyć spowiedź generalną z całego życia. Co prawda, jedną już odbyłem przed dwoma tygodniami, kiedy mieliśmy rekolekcje, ale chcę ją odbyć jeszcze raz. Przecież to będzie ostatnia...”

Pozwoliłem mu się przygotować. Wziąłem stułę, też się przygotowując i modląc się do Ducha Świętego, aby mnie oświecił. Pan Prezydent ukląkł i się przygotowywał. Ja poszedłem ku drzwiom i powiedziałem dozorcom, aby nam teraz nie przeszkadzali. Potem przymknąłem drzwi. Nie dały się zamknąć, gdyż zamek był zamknięty. Spowiedź święta trwała około godziny. Podczas spowiedzi poczułem, jak ktoś podszedł do drzwi, otworzył judasza i cały czas tam stał. Wstałem i otworzyłem drzwi. To był ten trzeci dozorca – luteranin. Zaprotestowałem przeciwko przeszkadzaniu nam i powiedziałem, że w czasie spowiedzi w żadnym wypadku nie wolno nam przeszkadzać. Wtedy naszych dwóch dozorców zbliżyło się do niego i chociaż był ich przełożonym, usłyszałem, jak mu grożą, że jeśli nie zostawi nas w spokoju, to jeszcze się z nim policzą. Niech idzie spać, to nie jest jego robota, że oni są tu po to... Potem znowu przymknąłem drzwi, a pan Prezydent powiedziałem z żalem w głosie: „Widzi ojciec, jacy są. Ani teraz nie dadzą spokoju. Ani w ostatnią noc. Będziemy zmuszeni rozmawiać po łacinie.” Kiedy spowiadał się po łacinie, usłyszałem jeszcze na korytarzu kroki i uważałem, aby się nie przybliżyły, ale nastał spokój i my spokojnie dokończyliśmy spowiedź. Po spowiedzi świętej pomogłem mu wstać z kolan.

Kiedy znowu usiedliśmy, byliśmy chwilę w milczeniu. Potem poszedłem otworzyć drzwi i złożywszy stułę włożyłem ją z powrotem do aktówki. Potem zaczęliśmy odmawiać tajemnice bolesne różańca. Po różańcu znowu chwilę rozmyślał, po czym odmówiliśmy litanię do Serca Jezusowego. Po litanii znowu zrobiliśmy przerwę, po czym odmówiliśmy tajemnice chwalebne. Chwilę rozmawialiśmy, niekiedy rozmyślaliśmy i tak czas nam pomału upływał czas.

Pan Prezydent chciał, abym się położył na jego łóżku i odpoczął. Mówił, że rano znowu mam pracę – abym nie był zmęczony. Kiedy odmówiłem, wskazując na to, że i tak nie mógłbym zasnąć, już nie nalegał. Wziąłem więc „Naśladowanie Chrystusa” i przeczytałem kilka rozdziałów o pocieszeniu i radości naszej nadziei na żywot wieczny. Potem znowu razem odmówiliśmy litanię do Najświętszego Imienia Jezus. Po litanii powiedział mi, jak sąd zawsze starał się do procesu zapleść Kościół i jak musiał uważać, żeby nie wplątać się w grę sędziów. Dlatego też nie chciał powołać za swych świadków biskupów. Oni jednak z tego nie zrezygnowali. Wspomniał mi też o jednym wydarzeniu, które szczególnie zapisało mu się w pamięci. Nigdy obrońcy czy też sędziowie nie byli z nim sam na sam, zawsze mieli świadka. Tylko raz byli z nim sam na sam. Wiedział, że to miało coś znaczyć. Zaaproponowali mu, że mógłby się uratować, jeśli publicznie wygłosiłby, aby słowacki naród nie opierał się komunizmowi i przyjął przyjaźń, jaką mu oferuje Sowiecka Rosja. Wtedy on zdecydowanie powiedział, że nie może zrobić czegoś takiego. A kiedy mu powiedzieli, że potrafił współpracować z Hitlerem i nazizmem, odpowiedział, że w narodowym socjalizmie było kilka punktów, które mogliśmy przyjąć, a z Niemcami współpracowaliśmy jako z narodem zaprzyjaźnionym tylko na tyle, na ile to było konieczne, natomiast w ideologii materialistycznej nie ma nic, co można by przyjąć ze stanowiska chrześcijańskiego. Kiedy sędzia mu mówił, że również katoliccy księża są w partii komunistycznej, powiedział, że niech sami to załatwiają ze swoim sumieniem, ale on się tego nie podejmie. „Całe życie walczyłem z bolszewizmem i teraz nie będę tego zmieniać, nawet za cenę mego życia. Nie byłoby tego warte.” Kiedy mu grozili, że tego pożałuje, powiedział, że nigdy. On nie może wprowadzić narodu słowackiego na fałszywą drogę nawet za taką cenę. Potem już nie nalegali i tak jego los był przypieczętowany. „Nic innego nie oczekiwałem. Od dwóch lat wiem, że to koniec. Poprosiłem o prawo łaski, gdyż o to mnie proszono, a nie chciałem, aby mówiono, że swą twardogłowością zniweczyłem dobre intencje tych, którzy chcieli mnie uratować. A jestem wdzięczny Panu Bogu, że mi dał czas na pokutę, dwa lata, i że mi dał poznać ostatnią godzinę. Uważam to za jedną z największych łask, jakich mi udzielił - to, że mogłem się dobrze przygotować na ostatnią godzinę.”

Po tych słowach zamyślił się, i tak trwaliśmy w krótkim rozmyślaniu. Potem odmówiliśmy litanię loretańską i litanię do św. Józefa, jego patrona i patrona szczęśliwej śmierci. Było około drugiej rano 18 kwietnia, ostatni poranek w jego życiu. Poprosiłem go, aby mi podpisał święte obrazki i książeczki, które wziąłem ze sobą. Z radością spełnił moją prośbę. Jako że nie miał pióra, pożyczyłem mu moje. Do brewiarza mi napisał: „Oremus pro invicem” z datą 16 kwietnia. To ciekawe z psychologicznego punktu widzenia, że przy podpisywaniu nie wiedział, jaki jest dzień. Do rytuału, z którego potem odmówiliśmy litanię do patronów dobrej śmierci, mi napisał: „Suo confessario ante mortem”. Podobnie data 16 kwietnia i podpis, pewną ręką, wyrównany, jak gdyby podpisywał akta urzędowe. Kiedy go pozdrawialem od naszych ojców, jego byłego spowiednika, o. Wojciecha, potem od o. Honoriusza, który w Holiczu go gościł, kiedy odchodził z rządem ze Słowacji, przekazałem mu też jego prośbę, aby mu do książeczki „Naśladowanie Chrystusa” napisał kilka słów na pamiątkę.

Pan Prezydent przy tym wspomniał, że dobrze go pamięta, a także innych ojców prowincji, podziękował za modlitwy i msze święte i z radością spełnił jego prośbę. Zamyślił się na chwilę, a potem powiedział z uśmiechem: „Jakie to dziwne – pamięć już tak dobrze nie działa. Kiedyś napisać dedykację było łatwą sprawą – brało się pióro i pisało się to, co przyszło na myśl. A teraz muszę się wysilać, aby się skoncentrować. Na darmo. Stary już jestem, już to nie działa tak jak kiedyś... I przy modlitwie, ile razy muszę się wysilać, abym nie był roztargniony...”

Wtedy zauważyłem, że jest to powszechna ludzka słabość, którą czuli także i bardzo duchowi ludzie, także święci... Przypomniałem sobie jedną ciekawą przygodę z życia Franciszka Salezego, biskupa, która w typowy sposób rzuca światło na ludzkie roztargnienie. Spytałem go, czy już ją słyszał. Powiedział, że nie, i przejawił zainteresowanie poznaniem tej historii. Tak zacząłem opowiadać. Biskup dostał pewnego razu jako w prezencie od kogoś pięknego konia arabskiego, czystej krwi, z małą głową, szczupłymi nogami, mocną klatką piersiową, w której biło waleczne serce, co było widać po wypiętym z klaty okręgu karku, po tym, jak nosił swą piękną głowę, i z mądrego wzroku jego wielkich oczu. Atłasowa sierść błyszczała w świetle zachodzącego słońca, kiedy biskup wracał z jednej ze swych częstych podróży duszpasterskich. Konik stąpał rzeźko i widać było, że pragnie zużyć przepełniającą go energię. Jego pan jednak spokojnie siedział w pięknie wyszywanym srebrnym siodle, pogrążony w modlitwie. Z jego zamyślenia wyrwał go idący drogą chłop, któremu oczy świeciły z tak pięknego widoku. Zapewne był dobrym znawcą koni. Święty, który był dobrym psychologiem, zaraz spostrzegł, że to wspaniałe własności jego konia zapalają ognie zainteresowania w oczach chłopa. Przyjaźnie mu odpowiedział na pozdrowienie i czekał, co będzie. Chłop, kiedy zobaczył, że biskup zatrzymał konia, który niespokojnie grzebał nogami w piasku drogi, wyraził swój podziw słowami: „Wasza Miłość ma bardzo pięknego konia!”

„No, przyjacielu, tak ci się podoba? Chciałbyś go?”

„Jak bym mógł nie chcieć! – wykrzyknął uradowany chłop. – Któż by nie chciał takiego konia!”

„Wiesz, ja ci tego konia dam, ale pod jednym warunkiem – że tu teraz dobrze odmówisz jedno Ojcze nasz.”

„Wasza Miłość żartuje?” – nie chiał wierzyć swym uszom chłop. Przecież taki łatwy warunek... Że czy umie Ojcze nasz na pamięć. Przecież od małego codziennie odmawia Ojcze nasz.

„Nie, przyjacielu, wcale nie żartuję. Myślę to zupełnie poważnie. Ale musisz go dobrze odmówić!”

„No dobrze” – przyjął warunek chłop i przygotowywał się do naprawdę dobrego odmówienia tego Ojcze nasz, od którego zależał taki wspaniały prezent, taka nagroda! Ukląkł pokornie na piaszczystej drodze, jeszcze raz podejrzliwie spojrzał na biskupa, czy się z niego nie śmieje, ale kiedy zobaczył, że biskup zachowuje poważną minę, jeszcze nerwowym ruchem poprawił ubranie, złożył ręce, zwrócił pobożnie oczy ku niebu i zaczął się modlić.

Specjalnie opowiadałem obszernie panu Prezydentowi, gdyż czas mijał nam pomału, a przy tym szybko zbliżała się ta ostatnia chwila, o której nie chciałem myśleć i nie chciałem, żeby on o niej myślał, chociaż był bardzo spokojny.

Chłop zaczął uważnie odmawiać Ojcze nasz, pomału i wyraźnie wymawiając każde słowo: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie – święć się imię Twoje – przyjdź Królestwo Twoje, a to siodło też dostanę, Wasza Miłość?...” Pan Prezydent się roześmiał. Obserwowałem, jak cala twarz mu zajaśniała radością i miałem poczucie, że byliśmy starymi przyjaciółmi, ktorzy się spotkali po dłuższym czasie i wyrażają swą radość opowiadaniem żartów i wesołych przygód. Jego serdeczny śmiech, odbijający się w oczach i w zmarszczkach wokół oczu, w szerokim uśmiechu i jakby całym jego bycie, pomału się skończył. Twarz mu spoważniała i z przedziwnie zdecydowanym wzrokiem powiedział: „A do tego głównego się nie dostał: Bądź wola Twoja...” Po tych słowach się zamyślił, a ja mu nie chciałem przeszkadzać.

Potem opowiadał, jak się dowiedział, że Sokol i Čatloš są uwięzieni w Rosji, i jak wzywano ich na swiadków, aby ich puścili na wolność. Ja mu potem mówiłem o 7000 deportowanych inteligentach z wschodniej Słowacji, o których wiedziałem, że spośród nich nie więcej niż 10% pozostało przy życiu. Potem wspominał Mičurę, o którym mu powiedziałem, że według świadectwa jednego jeńca został rozpoznany na więziennym podwórku krótko przed tym, jak wykonali na nim wyrok śmierci. Rozmawialiśmy jeszcze potem o Čatloszu, ale on tylko machnął ręką, gdyż to już nie miało dla niego znaczenia...

Wtedy weszli do środka „nasi” dozorcy i prosili go, aby im podpisał książeczki, co on uczynił z radością. Kiedy odeszli i czytali razem, co im napisał, wszedł też ten luteranin i spytał, czy i on by nie mógł dostać jeden obrazek z podpisem na pamiątkę. Miałem je jeszcze wtedy na stole i powiedziałem mu, wkładając mu je do ręki, aby sobie wybrał. Obserwowałem pana Prezydenta, czy okaże jakieś oznaki niezadowolenia, ale nic nie zauważyłem, i dlatego byłem przekonany, że do nikogo nie ma żalu. Kiedy i ten dozorca wyszedł (wziął dwa obrazki z moim pozwoleniem), miałem jeszcze pióro w ręce i dlatego zdecydowałem się poprosić pana Prezydenta o podyktowanie przesłania, o którym mówił w rozmównicy przed rodziną. Spojrzałem za siebie, czy razem z „naszymi” nie ma tego luteranina, ale zobaczyłem tylko, że nasi dozorcy modlą się z książeczek i patrzą, co im pan Prezydent napisał. Kiedy zobaczyłem, że wszędzie jest spokój, że nikt nie chodzi po korytarzu, poprosiłem pana Prezydenta, aby mi podyktował swe przesłanie, gdyż nie miałem pewności, że jestem w stanie poprawnie przetłumaczyć jego myśli. On z zadowoleniem się zgodził, a kiedy zobaczył, że nie mam papieru, na którym bym je napisał, podniósł się i z półki nad stolikiem wyciągnął kawałek papieru. Chwilę się koncentrował, a potem zaczął mi powoli dyktować swe ostatnie przesłanie do narodu słowackiego.

„W duchu tej ofiary, którą składam, przekazuję narodowi słowackiemu, aby był zbratany i zjednoczony w realizacji wielkiej zasady: Za Boga i za naród – zawsze, wszędzie i pod każdym względem. Jest to nie tylko jednoznaczny sens słowackiej historii, ale także dosłowne przykazanie Boga, które On stworzył jako prawo naturalne i wszczepił narodowi i każdemu jego członkowi.

Temu prawu służyłem całe życie i dlatego uważam się w pierwszym rzędzie za męczennika za to Boże prawo. W drugim rzędzie czuję się męczennikiem obrony chrześcijaństwa przed bolszewizmem, przed którym naród nie tylko w duchu swego chrześcijańskiego charakteru, ale też w interesie własnej przyszłości, musi się bronić.

Jak was proszę, abyście w swych modlitwach wspominali na mnie, tak ja przyrzekam, że i ja będę za was prosił Boga wszechmogącego, aby narodowi słowackiemu w jego żywotnej walce za Boga i naród błogosławił, aby naród słowacki był zawsze wiernym i oddanym synem Kościoła Katolickiego.”

Jego przesłanie pisałem w międzynarodowej stenografii, ale dość znacząco zmodyfikowanej, tak że nawet jeśli by je przy mnie znaleźli, nie zrozumieliby go. Kiedy skończyłem, pan Prezydent mnie poprosił, abym jeszcze raz przeczytał to, co mi powiedział, albowiem przy dyktowaniu powtarzałem to, co mówił. Kiedy mu przeczytałem, co napisalem, zatrzymal się przy ostatnich słowach i powiedział: „Będzie lepiej, ojcze, jeśli zamiast ‘Kościoła Katolickiego’ napiszemy ‘Kościoła Chrystusowego’, aby luteranie nie czuli się wykluczeni z jedności narodu słowackiego.” Przekreśliłem wtedy ostatnie słowo i dopisałem to, co on chciał.

Dopisałem jeszcze datę cyframi arabskimi i wtedy on się podpisal na tym kawałku papieru. Oglądnąłem się ostrożnie wokół siebie, papier złożyłem wielokrotnie, żeby nie zajmował dużo miejsca i włożyłem go do kaptura, gdyż spodziewałem się, że przy ewentualnym przeszukaniu nie zwrócą uwagi na kaptur, który jest całkowicie otwarty.

Jeśli w tej chwili „nasi dozorcy” spojrzeli do celi, moje życie leżało w ich rękach.

Po napisaniu przesłania byłem dość nerwowy na myśl, że mogliby je odebrać przy rewizji osobistej, jeśli by je znaleźli, i dlatego modliłem się serdecznie do mojego anioła stróża, aby przesłanie narodowi słowackiemu się zachowało.

Po ukryciu przesłania pan Prezydent wyszedł, aby się odświeżyć. Kiedy wrócił, wyszedłem ja, aby się umyć. W międzyczasie pan Prezydent się przebrał i przygotował się do mszy świętej. Potem odmówiliśmy modlitwy za umierających z litanią. Kiedy skończyliśmy, było około trzeciej rano. O trzeciej zaczęliśmy odmawiać drogę krzyżową z książeczki, obydwaja na klęcząco. On cicho czytał i śledził w swej książeczce, ja czytałem na głos z tej, którą przyniosłem z domu. Myślę, że była to najlepiej odmówiona droga krzyżowa w moim życiu. Nigdy z taką uwagą i pobożnością nie śledziłem drogi cierpienia naszego Pana Jezusa Chrystusa, jak wtedy. Wydawało mi się, że razem przypatrujemy się Chrystusowej drodze na Kalwarię. W duchu widziałem, jak obok Chrystusa kroczy też nasz pan Prezydent, aby się ofiarował na drzewie Krzyża za naród słowacki. Słowa poszczególnych stacji oraz modlitwy tak pasowały do jego sytuacji, że byłem tym tak przejęty, że nie mogłem kontynuować modlitwy. Gardło mi się zamknęło i nie potrafiłem wypowiedzieć ani słowa. Pan Prezydent wtedy ze spokojem modlił się dalej, skoncentrowany, odmawiając modlitwy pewnym głosem. Kiedy skończyliśmy drogę krzyżową, pomogłem mu wstać. Potem wyszedłem, żeby zawołać głównego dozorcę, który miał nam przygotować kaplicę na mszę świętą. Szybko go znalazłem. Czekał już przy drzwiach za rogiem korytarza, aby nas poprowadzić do kaplicy. Wróciłem wtedy do celi pana Prezydenta, aby mu oznajmić, że kaplica jest przygotowana na mszę świętą. On był już przygotowany, jeszcze raz rozejrzał się po celi, czy wszystko jest w porządku, rzucił oko na każdy przedmiot i wyszedł ze mną na korytarz. Miałem ze sobą stułę i komżę, które wziąłem z aktówki. Na korytarzu czekało już kilku dozorców, między którymi był też jeden starszy i ten nas prowadził. Z naszego korytarza otworzyli drzwi do okrągłego pomieszczenia, z którego prowadziły schody na dół na podwórze, ale nie te, któryśmy przyszli minionego wieczora. To pomieszczenie łączyło się z nowym korytarzem, a właściwie galerią cel po obu stronach, w środku której można było widzieć parter. Pod barierkami była sieć, która uniemożliwiała skok na dół. Zwróciłem uwagę na wiele szczegółów, gdyż po raz pierwszy byłem we wnętrzu więzienia. Na końcu korytarza była kaplica, której drzwi były otwarte na oścież. Po prawej stronie była zakrystia, którą dozorca nam otworzył. Tam było trochę bałaganu, wazony stały na ziemi, tak więc trzeba było chodzić ostrożnie. Po chwili szukania znalazłem paramenty i rzeczy, których potrzebowaliśmy. Pomagał też dozorca, który nas prowadził. Zapalił świece, pokazał, gdzie się znajdują rzeczy, przygotował ampułki, wino, wodę, szaty itd. Był piątek, osiemnasty kwietnia, w pół do czwartej rano. Pan Prezydent spokojnie nalał wino z litrowej butelki. Kiedy chciałem mu pomóc, odmówił z uśmiechem, mówiąc że ani kropli nie wylał i że jest całkowicie spokojny. Poradził się ze mną, czy może odprawić mszę świętą wotywną ku czci Najświętszego Serca Pana Jezusa. Zajrzeliśmy do ordo, a potem wyszukaliśmy mszę w mszale. Dokładnie o wpół do czwartej przystąpiliśmy do ołtarza. Ja miałem na sobie komżę i służyłem do mszy. Przy mszy świętej był wyjątkowo spokojny i odprawiał ją z niezwykłą koncentracją i pobożnością. Msza święta była cicha. Oprócz mnie byli obecni nasi dwaj dozorcy i ten starszy, który przygotował ołtarz. Nie dało się zauważyć żadnego zbytniego przyspieszania czy spowolniania mszy. Zachowywał rubryki – nie tak, jak to było wymyślone w opisie jego ostatnich chwil, który krążył po Słowacji po jego śmierci.

Po mszy świętej zdjął paramenty w zakrystii i znowu wszedł do kaplicy na dziękczynienie. Jakoś po kwadransie spytał mnie, czy mamy jeszcze coś wspólnie odmówić. Nie chciałem mu przeszkadzać w rozmyślaniu, więc odpowiedziałem przecząco. Po chwili przypomniałem sobie, że nie wziąłem olejów świętych, tak więc wróciłem do jego celi odprowadzany przez starszego dozorcę i dwóch młodych naszych. Kiedy wziąłem to, co potrzebowałem i chciałem wrócić do kaplicy, zaraz po moim wyjściu z celi zatrzymał mnie jeden dozorca i wyciągnął coś, co mi chciał pokazać. Przy tym mówił: „Niech dostojny ojciec spojrzy, co przynieśli przed chwilą. Jeszcze tę hańbę chcą mu zrobić. Ale ja je schowałem i nikomu nic nie powiedziałem. Nie założę mu ich, choćby mnie to miało kosztować życie!”

Kiedy przyjrzałem się lepiej (na korytarzu było ciemno), zobaczyłem, że to były stalowe kajdanki na ręce. Powiedziałem: „Dobrze Pan zrobiłeś. Jeśli byście mieli mać z tego powodu nieprzyjemności, powiedzcie, że to ja wam zakazałem mu je założyć i że biorę na siebie całą odpowiedzialność, że mam na to pełnomocnictwo z siódemki. On jest księdzem i ręczę za to, że kajdanki nie będą potrzebne.”

„Dostojny ojcze, nie trzeba, ja robię to, co uważam za słuszne.” Podziękowałem mu w imieniu pana Prezydenta i poszedłem jeszcze raz do toalety umyć sobie ręce, abym mógł udzielić ostatniego namaszczenia. Kiedy wyszedłem, usłyszałem kłótnię w pomieszczeniu dla dozorców i rozpoznałem głos tego luteranina, który pytał, co przyniesiono. Na to z goryczą odpowiedział nasz dozorca, że czy wam nie wystarczy, że go powiesicie, chcecie go jeszcze bardziej poniżyć? Że tych kajdanków nie puści, choćby to go miało kosztować życie.

Nie chciałem dłużej słuchać i poszedłem do kaplicy z poczuciem zadowolenia ze zdecydowania tego młodzieńca. Pan Prezydent klęczał przed ołtarzem w pierwszej ławce i był pogrążony w medytacji, czekając na interwencję dozorcy, mającego go zaprowadzić na miejsce egzekucji. Czekaliśmy od czwartej do piętnaście po czwartej. Próbowałem koncentrować się na modlitwie i prosiłem dobrego Pana Boga, aby jakimś cudem go zachował dla narodu. Miałem jednak wrażenie, że nie jest Bożą wolą, aby został między nami. Podobne wrażenie miałem, kiedy jako chłopiec modliłem się o powrót ojca w chwili, kiedy dostałem wiadomość o jego śmierci po operacji. Pogodziłem się w tej modlitwie ze stratą tego, którego kochałem jak ojca, wiedząc że co Bóg robi, dobrze robi. Abstrahując od ludzkiego punktu widzenia naturalnej boleści z jego straty, z nadprzyrodzonego punktu widzenia jego męczeńska śmierć była jedynym wyjściem, zarówno dla niego samego, jak i dla narodu słowackiego. Jego ewentualne życie w dożywotnim więzieniu, przy rosnącej słabości, chorobach, cierpieniach duchowych i cielesnych byłoby stratą dla niego samego i dla narodu. Jego ofiara za Boże prawa i za dobro narodu, jako uczynek teologicznie doskonałej miłości Boga, zasłużył mu światło wiecznej chwały i doprowadził do Bożego Królestwa przed twarz Najwyższego Orędownika i obrońcy tego narodu, który tak kochał aż do ostatniej chwili. Rozmyślając o niezgłębionych wyrokach Bożej Mądrości i Dobroci starałem się też wyobrazić sobie ostatnie chwile, abym był gotowy dać mu bez zwłoki ostatnie namaszczenie i rozgrzeszenie. Każdej chwili spodziewałem się wezwania do odejścia na podwórze. Najpierw było postanowione, że egzekucja ma się odbyć w pół do piątej. W pół do piątej powoli minęło. Przy każdym kroku w korytarzu oglądałem się za siebie, czy nie idą po nas, ale nic się nie działo. Skądś na zewnątrz słychać było nieustanne stukanie młotka i inne hałasy, co dziwnie działało na moje roztargane nerwy. Zauważyłem jednak, że pan Prezydent w ogóle nie zauważył tego hałasu. Przez cały czas naszego czekania bez ruchu klęczał przed tabernakulum i był głęboko pogrążony w modlitwie, nie zwracając uwagi na otoczenie. Kiedy minęła piąta (często patrzyłem na zegarek, gdyż mi się wydawało, że czekamy już całą wieczność), ruch na korytarzu się zwiększył. Piętnaście po piątej – według mego zegarka – przyszedł wreszcie ten starszy dozorca i dał mi znak ręką, że nadszedł czas, żeby iść na dół. Wstałem więc z ostatnim westchnieniem na ustach, aby Bóg udzielił mi siły i przytomności ducha, abym nie zaprzepaścił żadnej okazji duchowej pomocy, jakiej Kościół udziela odchodzącym do wieczności. – Podszedłem cicho do pana Prezydenta i powiedziałem mu, że już nadszedł czas. On podziękował, wstał i zdecydowanym krokiem poszedł do zakrystii. Kiedy dozorca zwrócił uwagę, że mamy wyjść głównymi drzwiami, powiedziałem mu to, i tak wspólnie wybraliśmy się w ostatnią drogę. W międzyczasie wziąłem stułę i szedłem obok niego, ledwo za nim nadążając. Szedł takim zdecydowanym krokiem po korytarzu, że mnie trochę wyprzedził. Powiedziałem mu, że możemy iść wolniej, gdyż chciałem razem z nim pomodlić się po łacinie: Nunc dimittis servum tuum, Domine. Kiedy doszliśmy do schodów – przed nami, jak i za nami szło kilku dozorców – zacząłem odmawiać „Nunc dimittis”, ale głos miałem taki słaby, że mnie nie rozumiał... Spytał mnie, odwracając się ku mnie: „Słucham?” Wtedy zobaczyłem, że cały jest skupiony w swych myślach, więc nie nalegałem... W ciszy zeszliśmy na parter, gdzie przez różne drzwi, które dozorcy przed nami otwierali, a za nami zamykali, dostaliśmy się na podwórze, gdzie miała odbyć się egzekucja. Podwórze, gdzie mają miejsce egzekucje, jest wąskim podłużnym pomieszczeniem, długim na około 40 metrów i szerokim na 7-8 metrów, otoczonym ze wszystkich stron wysokim murem. Z dwóch węższych końców były zakratowane drzwi. Przy murach był betonowy chodnik, pośrodku – gliniana ziemia. Po obydwu stronach na chodnikach stali ci, którzy mieli być świadkami egzekucji. Było ich około dwudziestu. Kiedy zbliżaliśmy się do szubienicy, przeszliśmy obok tych panów, z których niektórzy byli w mundurach wojskowych. Dwóch z nich, w ubraniu cywilnym, pozdrowiło nas, kiedy obok nich przechodziliśmy. Prawdopodobnie to byli jego obrońcy. Pan Prezydent i ja odpowiedzieliśmy na pozdrowienie ukłonem głowy. Jeden dozorca nas prowadził do szubienicy, gdzie w oddzielnej grupie stali trzej kaci za szubienicą po prawej i po lewej stronie, a tuż przed szubienicą była grupa na czarno ubranych panów – jak się później okazało: z sądu. Pan Prezydent zatrzymał się w spokoju przed schodami szubienicy i odwrócił się do grupy sędziów, których prawdopodobnie znał z procesu. Ja stanąłem obok niego tak, abym mógł widzieć szubienicę i stwierdzić, kiedy będę mogł mu udzielić ostatniego namaszczenia. Szubienicą była szeroka, solidna deska, utwierdzona w ziemi. Była wysoka na około trzy metry, a jej szerokość przekraczała szerokość ludzkich pleców. Przy szubienicy były schody, mniej więcej do połowy jej wysokości. U góry był umocowany solidny hak. Nieco pod nim była solidna kładka, przez którą był przewieszony szeroki pas z pętlą na końcu. U dołu szubienicy była druga kładka, węższa i mniejsza, podobnie wsadzona do drewna. Z dołu przechodził przez nią konopny sznur. Kiedy to zobaczyłem, upewniłem się jeszcze, czy mam na palcu dość świętego oleju na ostatnie namaszczenie i powtarzałem sobie w duchu krótką formułę udzielenia tego sakramentu, jednocześnie zdawając sobie sprawę, że namaszczenie muszę dać szybko, w chwili kiedy zawiśnie, jak tylko zacznie czuć ból. Te myśli pozostawiały mnie jakoś chłodnym, bezosobowym, jakby nie dotyczyło to pana Prezydenta, ale jakby to było jakieś abstrakcyjne zadanie, które mam rozwiązać. Najpierw myślałem, że będę musiał wstąpić na schody, ale kiedy zobaczyłem, że schody były wąskie i że przy nich stał kat, aby z góry nałożyć pętlę, zdałem sobie sprawę, że nie będzie możliwe dać mu zawczasu namaszczenie na głowę. Tak samo niemożliwe było namaścić nogi, gdyż miał buty i skarpety. Jedynym miejscm były ręce. Natychmiast zdałem sobie sprawę z tego, że szubienica nie jest za wysoka.